środa, 30 września 2015

O tym jak robię sobie dobrze

Moja filozofia życiowa opiera się na radosnym przekonaniu, że należy robić jak najwięcej rzeczy, które sprawiają nam przyjemność. Rzeczywistość sama dba o to żebyśmy mieli pod dostatkiem tych mniej przyjemnych momentów. I możecie mi wierzyć, że jeśli sami nie zadbam o to żeby było mi dobrze, to nikt za mnie tego nie zrobi .
fot. Justyna KB Photography

W ciągu wielu lat wypracowałam sobie to podejście do sprawy.
Oczywiście mam momenty ostrego zachrzanu przetykanego kilkoma godzinami na drzemkę, ale za każdym razem poważnie je odchorowuję. Po takich okresach następuje czas totalnego resetu zwojów. Jaka jest moja recepta na to żeby było mi dobrze? Tak więc:
  1.   Funduję sobie intensywną sesje przytulania i czułości (jak mam do kogo). Straszna przylepa ze mnie.
  2.  (Jak nie mam) odcinam się od świata zewnętrznego na kilka dni i myślę. Taki los.
  3. Odkurzam moje zbiory trylogii Nory Roberts- koniecznie te magiczne, i zanurzam się w oparach romansów. Totalnie odmóżdża i o to chodzi.
  4. Oglądam bajki Disneya. W końcu jestem królewną.
  5.  Kupuję sobie dobrej jakości świeczki, zapachy do kąpieli i namiętnie z nich korzystam. Lubię jak mi pachnie.
  6. Organizuje wieczory piękności. W ruch idą wszelkie mazidła, maseczki, olejki. W końcu jestem kobietą.
  7. Uśmiecham się do przystojnych nieznajomych i jaram jak odpowiedzą. Hyhyhyhy...
  8.  Jem dokładnie to na co mam ochotę (czekolada, lody, piwo) i nie myślę o centymetrach. Czekolada nie zadaje pytań...
  9.  Śpię! Bo kocham spać.


Czasem wystarczy mi odhaczenie tylko kilku pozycji z tej listy. Czasem, jak jest naprawdę źle lecę kompleksowo całość... nawet kilka razy. Bo kto mi zabroni?! Po takiej intensywnej sesji zawsze odzyskuję pion. Działa to na mnie jak formatowanie dysku. Jestem bardziej wydajna, skupiona i mam większą pojemność pamięci. Zdecydowanie polecam!

wtorek, 22 września 2015

RoweLove

  Czyli przydługa historia miłosna o Rudej i rowerze.

  Kilka lat temu pod wpływem rzewnej historii ze starym rowerem w tle postanowiłam kupić Hrabinię Henrykę. (Nie, nie ma tu błędu, to jest nazwa własna). Henia była starą holenderką o ślicznym pastelowo miętowym kolorze, z 3 dumnymi biegami i jako takim hamulcem. Wtedy też zaczęłam jeździć częściej na rowerze. W między czasie, wśród moich najbliższych znajomych rozszalał się przedziwny trend rowerowy. Tak mnie to natchnęło, że zaczęłam pokonywać nawet 2000 km rocznie na Heni.

Henia 2
Kiedy przyszedł czas rozstania z Hrabinią nabyłam kolejny muzealny okaz na Allegro. Henię 2. Stary Scott San Francisko z 21 biegami, malowany w zielono-miętowe ombre. Cudo! Ten styl, szyk i niesamowite możliwości jakie się przede mną otworzyły w związku z tak wielką ilością przerzutek… Oczywiście amortyzatorów brak.

Z Henią 2 jesteśmy do dziś dzień. Miałyśmy okresy kryzysu w związku. Jak również czas pełen rumieńców i spędzonych wspólnie godzin. Ta miłość jest silna lecz podszyta bólem obitych pośladków czy wytrzęsionej na dziurach głowy. Zdarzało mi się wracać z krwiakami na wiadomej części ciała, lub lekko wybitymi palcami od braku amortyzacji kierownicy przy ostrej offroadowej jeździe. Przez pewien czas porzuciłam Hrabinię z różnych powodów. Doszło do tego, że powiedziano mi też, że rower tylko lubię. Cóż… trochę prawda...

Co roku musze się zmuszać by znów wsiąść na Henie i zacząć regularnie jeździć by w końcu czerpać niesamowitą satysfakcję z postępów. Bo widzicie,  osobiście lubię wyzwania, stawianie sobie celów i nie znoszę jak mi grają na ambicji. Także po pierwszej przejażdżce z ITS prawie padłam na twarz po 24km w marcu przy plus 5 stopniach i lekkim lodzie. Kondycja zerowa. Chłopaki skwitowali krótko: ”jak ogarniesz 20km w godzinę możesz wrócić”. W ciągu tygodnia ogarnęłam. I tak już pociągnęłam cały sezon. Ustanawiałam kolejne rekordy, pokonywałam kolejne kilometry. Zaczęłam być sensownym przeciwnikiem dla facetów. I sprawiało mi to dziką radość... Wciąż sprawia.

Znam ludzi, którzy mogą spacerować noga za nogą. Ja wolę szybki marsz. Znam też takich, którzy 80 km zrobią bez przygotowania na raz ale w 6-7 h. Ja bardzo chętnie ale przygotowana i w max 5. Nie lubię się wlec. Jestem niecierpliwa. Lubię czuć satysfakcje patrząc na licznik  wyliczając średni czas przejazdu. Po prostu lubię. I lubię kiedy moi kumple od roweru mówią o mnie w tym kontekście z szacunkiem. Moje 2 ulubione cytaty:  „Ruda ty jesteś jedyną laską, z która można jeździć.” I „Ruda?! Ruda jest robotem, tylko jej powiedz, że czegoś nie zrobi!”


A Wy ? Też lubicie rower, a może macie inny styl jazdy?

wtorek, 8 września 2015

Follow the crowd

...No chyba raczej nie.

  Głupio się przyznać, ale nie znoszę tłumów. Nie czuję się dobrze w masie ludzi… no chyba, że na koncercie, ale i w tym przypadku moją ulubioną miejscówką są ramiona jakiegoś sensownego mężczyzny- oczywiście dla lepszej widoczności.

  Warszawy nie lubię głównie za to, ze w centrum ludzie mijają cię ale w cale nie zauważają. Nie lubię tego uczucia przytłoczenia i strasznej anonimowości. Nie za bardzo jara mnie to, że oni wszyscy gdzieś pędzą i nie mają czasu nawet spojrzeć w niebo.

  Komunikacji miejskiej  nie  znoszę za jeszcze większą masę ludzi z ich słuchawkami na uszach i smartfonami w dłoni. Każdy jak zaczarowany parzy w swój ekran. Nawet pary nie patrzą sobie w oczy tylko sprawdzają status na fejsie. Nie ma opcji by tak jak kiedyś wyłowić wzrokiem jakiegoś przystojniaka tylko po to by posłać mu nieśmiały uśmiech… wiecie jak człowiekowi się poprawia humor po takiej maleńkiej wymianie grymasów? A samoocena?! … No właśnie…

  Nie znoszę w tłumie wielu rzeczy, ale po co to drążyć?

  Ja tam leśna babka jestem… Leśniczówka w końcu- jak to nazywał mnie jeden kumpel.

  Wiecie co za to lubię?

  Lubię iść do sklepu w pidżamie bez poczucia obciachu. Stanąć w kolejce i uciąć sobie pogawędkę ze sprzedawcą i kto się jeszcze nawinie. Uwielbiam poczucie, że jeśli mi nie starczy na Magnuma to dostanę go na „krechę”.

  Lubię iść do pubu bez specjalnej okazji i wiedzieć, że zawsze spotkam tak kogoś z kim będzie można w spokoju wychylić piwko… i nie mówimy tu o barmanie. A jeszcze lepiej jest jak w tym barze jest akurat koncert i pokonanie 20 m od wejścia do lady zajmuje mi godzinę bo tyle osób chce się przywitać.

Bo ja nie lubię tłumów z ich anonimowością, lubię za to społeczności z tym poczuciem tego, że jesteś ważny.  Bo ja cholernie lubię czuć się ważna!

A jak jest z Wami? Faktycznie jestem dziwna, czy może jednak jedna z wielu?