środa, 30 grudnia 2015

2015 podsumowanie

    Ten rok to było coś!

    Ostatnie 365 dni to kilka życiowych decyzji, kilka kroków w przód, kilka w tył, dziesiątki zmian, parę kryzysów i bardzo wielu cudownych ludzi. Chodzą słuchy, że w tym czasie wyrosłam z dziewczyny w świadomą siebie kobietę. Jeśli tak, to dopiero się rozkręcam.
    
    W tym roku uświadomiłam sobie jak wielu mam przyjaciół. Zawsze marudziłam, że zostaję na lodzie. Teraz mam silną garstkę przyjaciół. Nie są niezawodni, mają gorsze i lepsze dni, są zapracowani znają mnie jak zły szeląg, ale mimo to jeśli naprawdę ich potrzebuję- są. To  ludzie, którzy wierzą we mnie bardziej niż ja sama. Od nich usłyszałam w tym roku słowa, które są tylko dla mnie i dają siłę. Świadomość, że ich mam pomogła przetrwać niejeden kryzys.

    Ten rok utwierdził mnie w przekonaniu jak fantastyczna jest moja rodzina. Trochę sycylijski model gdzie nienawidzimy się i kochamy, a nasi wrogowie nas jednoczą. Banda indywidualistów, która kocha mnie za to jaka jestem i pomimo to. A ja kocham ich.

    W minionym roku przypomniałam sobie jaką siłę mam. Że wystarczy mały akt odwagi i całe życie zmienia się na lepsze. Że nie ważne jak źle jest i tak to przetrwam i dam sobie ze wszystkim radę. I zrobię to tak po prostu, bo takie właśnie jest życie, że raz jest cudownie a raz niekoniecznie. Jak mówi Mama „wszystko mija nawet najdłuższa żmija”. A najważniejsze w tym wszystkim są drobiazgi- kolekcja tęczy (w tym roku rekordowa), cudowni ludzie na mojej drodze, zabawne anegdoty o moich potknięciach, czy te zasłyszane przypadkiem w autobusie.

    2015 to czas, za który jestem cholernie wdzięczna. Za wszystkie ciepłe słowa, odwiedziny, gesty, uśmiechy, wszystkich nowych ludzi, informacje, zlecenia, wiarę, wsparcie i czas. Za morze miłości, bo może nie każdy mi to otwarcie powie, ale jest masa ludzi, która mnie kocha i jest to uczucie odwzajemnione.

    Jak widzicie jest za co być wdzięcznym. Mimo kilku potknięć było cudownie. A mam przeczucie, że 2016 będzie jeszcze bardziej wspaniały…


      Szczęśliwego Nowego Roku!

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Historia pewnego "mindfucku"

  Trudno to przyznać, ale ideałem nie jestem. Poniżej przytoczę Wam mały mindfuck, z którego zdałam sobie niedawno sprawę. Trochę wstydliwa sprawa, wymagająca naprawienia. Jednak może dzięki temu ktoś z Was albo uniknie podobnej sytuacji, albo tak jak ja przeprosi. 

  Strasznie zdenerwowałam się na pewnego Człowieka. Miało to miejsce kilka miesięcy temu. Ja siedziałam, On mówił. A im dłużej mówił, tym bardziej zła byłam.

   Bo przecież jak On śmiał mówić do nas takim tonem?! Jak On śmiał wcześniej odwrócić się w moją stronę i ( chyba) się do mnie miło uśmiechnąć?! Chyba nie muszę więcej dodawać?

  Tak w ogóle to mam w głowie piękną anegdotę na temat tamtego wieczoru. Z rozpisanymi kwestiami i moją cudowną rolą bohaterki, która ośmieliła się zanegować Króla Sceny.

  Na fali emocji przeszukałam możliwie dużo źródeł, żeby poznać tego Człowieka ( bo do tego wieczora nie miałam pojęcia o Jego istnieniu). Z natury ciekawskie jajo, chciałam znaleźć odpowiedzi. Znalazłam je. Znalazłam też ogrom informacji z różnych dziedzin nauki, które zostały mi w głowie bo ciągną się za Nim jak ogon komety. Im więcej wiedziałam, tym mniej mi się zgadzało z moimi pierwotnymi obserwacjami. Poszłam nawet na szkolenie, które prowadził. Pojawił się dysonans poznawczy. Fajnie- bo wiedziałam jak to nazwać. Nie fajnie- bo zaczęłam Go lubić i szanować, a to zmusiło mnie kilka dni temu do obejrzenia materiału ze wspomnianego wieczoru.

  Tu wszystko się wyjaśniło.

  Przekonałam się, że absolutnie wszystko co zapamiętałam to bzdura. Idealny przypadek dla Kahnemana i jego kolegów po fachu. Mieli by dużo radości. Materiał do badań nad heurystyką nastroju, zapamiętywaniem i pamięcią. Cudo…

  Tylko mi już nie jest tak cudownie. Owszem bywam porywcza, nerwowa, zadufana w sobie i impulsywna, ale do tej pory nie udało mi się tak bezinteresownie komuś dowalić. Tylko dlatego, że miałam słabszy czas w życiu wyżyłam się na obcym człowieku, który mi nic złego nie zrobił- nawet się uśmiechnął ( swoją drogą uśmiech jak i właściciel niczego sobie).

  W tej sytuacji pozostaje mi tylko jedno. Bardzo ładnie przeprosić. Tak więc PRZEPRASZAM. Mam tylko nadzieję, że jeśli to czytasz to dasz się zaprosić w końcu na kawę i pozwolisz się przeprosić w cztery oczy.


  Zbliża się koniec roku. Jeśli macie coś podobnego na sumieniu proponuję iść moim śladem. Nic dobrego nie wychodzi z gnębienia ludzi. Nie jesteśmy idealni, ale możemy spróbować coś naprawić.

niedziela, 13 grudnia 2015

Może nad morze

 Dokładnie rok temu stałam na Orłowskim molo smagana cichnącymi podmuchami orkanu Ksawery. Byłam w połowie treningu, tuż przed pierwszą randką z nie pierwszym i nie ostatnim kandydatem na męża. Nic nie zapowiadało co zdarzy się za chwilę.


 Według przypadkowych świadków nad horyzontem pojawiła się tęcza, niebo przecięła błyskawica, a pojedyncze promienie oświetliły mą sylwetkę. (Osobiście nic z tych rzeczy nie zarejestrowałam- prawdopodobnie w związku ze słabym wzrokiem. ) Jednak to był moment przełomowy. Wtedy właśnie podjęłam decyzję o wyruszeniu z mojej puszczy nad morze. Migracja życia, można by rzec!

 Był to krok milowy w mojej kolejnej próbie (pierwszej udanej) opuszczenia rodzinnego gniazda. Pomieszkiwałam już w wielu miejscach i wszystkie były nieodpowiednie. Gdynia jest jedynym miastem wystarczająco specyficznym bym czuła się w niej dobrze. Dodatkowym atutem jest mój apartament na najwyższym piętrze bloku stojącego w najwyżej położonym punkcie miasta, że nie wspomnę o bezpośrednim sąsiedztwie lasu i morza. A mówią, że ciężko jest osiągnąć szczyty…


 Gdybym miała wymienić wszystkie cechy jakie w Gdyni mnie urzekły zastałaby mnie północ. Jest to jedno z moich ulubionych miejsc na ziemi, gdzie nawet część portowa wygląda jak wyrwana z bajki, władze są elastyczne, atmosfera niesamowita, a ludzie otwarci.­­­ Nic dziwnego, że pokochałam ją miłością czystą i najwidoczniej odwzajemnioną. Bo Gdynia też mnie kocha i to jest fantastyczne! 

środa, 2 grudnia 2015

Wyznania umiarkowanej książkofilki

   Książki w moim życiu są bardzo istotne. Mam dla nich więcej lub mniej czasu. Nie wyobrażam sobie zasnąć bez choćby symbolicznych kilku stron tekstu do poduszki (chociaż niedawno miałam taki okres, ale lepiej o nim zapomnieć). To taka odskocznia od rzeczywistości, gdzie pochłonięta tekstem nie mam jak angażować reszty ciała w stres i zmęczenie- jest tylko relaks płynący z kolejnych słów.


   Dużo bardziej preferuję wersje drukowane od elektronicznych. Lubię wąchać książki te nowiusieńkie i te wiekowe. Każda ma swój specyficzny zapach. Papier w każdej ma inną fakturę, gramaturę, kolor. Kartki szeleszczą w ciut inny sposób. Jedne są ładniejsze, inne zaskakują treścią. I przede wszystkim mogę do nich wracać jak tylko mam ochotę.

   Nie mam preferowanego gatunku. Za to muszę mieć na daną książkę nastrój. Zawsze dobrze sprawdza się mały romans historyczny, gdzie Jane Austin to dopiero początek. Jak tęsknie za domem chwytam za Prattcheta. Do snu utuli mnie doskonale saga Zmierzch jak i Harry Potter. Nigdy więcej nie tknę Hemingwaya. Kiedy zżera mnie frustracja zrodzona z braku informacji sięgam po literaturę, która pomoże mi te braki uzupełnić. Bo jak coś robię to z rozmachem- jak jestem ignorantką to na całego. Kompromitacja murowana, zapewne w najbardziej widowiskowy sposób. Na szczęście nie lubię się kompromitować, a szczególnie nie znoszę jak wychodzi, że czegoś nie wiem. Dlatego staram się wiedzieć i czytać. Bo lubię czytać!

   Listopad był miesiącem nabywania lektur. Pojawiło się ich u mnie tylko/aż sześć. Pięknych, lśniących blaskiem nowości, delikatnie zaciągających sosnowym olejkiem tytułów o skrajnie różnym zastosowaniu. Mamy po egzemplarzu twórczości Ann Handley, Guy'a Kawasaki ( iPeg Fitzpatrick) oraz Ekaterine Walter z Jessicą Gioglio. Na mojej półce pojawiły się również prace Anety Jadowskiej, Harper Lee i Austina Kleona.

   Nie będę tu oceniać wartości dydaktycznych moich maleństw. Nie ma sensu (może w innym poście). Uważam, że nawet jeśli czytasz namiętnie harlequiny to i tak bardzo dobrze. Bo czytanie bardzo rozwija. Zarówno styl wypowiedzi, horyzonty jak i wyobraźnię.


   Bardzo miło jest porozmawiać z kimś, kto przebrnął przez morze książek, niż z człowiekiem kalkującym bez zastanowienia swoje wypowiedzi z bardziej oklepanych tekstów pojawiających się w internecie. Poza tym... książki są sexy.  

środa, 25 listopada 2015

The Brave

Jest to tytuł nie tylko tego posta, ale również jednej z moich ulubionych kreskówek Disneya. To, że podobno przypominam główna bohaterkę nie ma z tym nic wspólnego.

Merida Waleczna, bo o niej mowa łączy w sobie cechy, które bardzo cenie w ludziach i staram się je w sobie samej pielęgnować. Ma otwartą głowę i serce, jest odważna i nie patrzy za siebie, uczy się na własnych błędach, jest uparta jak osioł i niesamowicie dumna. Taka kompilacja cech, w moim odczuciu, pozwala człowiekowi żyć pełną piersią.

Dawno, dawno temu byłam dokładnie taka sama. A później nie wszystko potoczyło się nie tak jak trzeba.  

Kilka miesięcy  temu przytrafiła mi się jedna mało przyjemna ,lecz skuteczna rzecz, która tak dała mi po twarzy, że się w końcu obudziłam. Bo wiecie… Życie to coś więcej niż praca, terminy i wieczne udowadnianie wszystkim ile jesteśmy warci. Wszystko brzmi patetycznie, ale robione na pół gwizdka w obawie, że coś popsuję, ośmieszę się, coś mi zwyczajnie nie wyjdzie dawało mierne efekty. To jest cecha jakiej w sobie nienawidzę- asekuranckość. Bo jest strasznie łatwa...

Problem w tym, że życie smakuje o niebo lepiej jak bierzesz co Ci dają i bawisz się na całego. To jak z rowerem- czujesz się panem świata jak ogarniesz ten zjazd z pełną prędkością,a wstrętną górę pokonasz z gracją. Tak więc dziś jak chcę się z kimś umówić to go pytam, jak mam problem to się z nim mierzę. Albo wyjdzie, albo kłaniam się z gracją i dziękuję za uwagę.

Dlatego polecam… rzucajcie pracę, wyprowadzajcie się do innego miasta, zaczynajcie i kończcie związki, popełniajcie błędy i odnoście gigantyczne sukcesy. Bo w życiu nie warto tylko jednego- żałować.


YOLO - Wasza Królewna

piątek, 20 listopada 2015

Miłość vs środki transportu

To nigdy nie wychodzi, prawie tak samo jak związki przez internet. Nie mówię, że nigdy. Ale szansa raczej jedna na milion.

 Jestem mistrzynią dziwnych podrywów. Znaczy, tych stosowanych na mnie. Jakbym miała przytoczyć wszystkie sytuacje rodem z komedii romantycznej to post byłby zupełnie o czymś innym. Postanowiłam skupić się dziś na środkach transportu ponieważ mój ostatni podryw został dokonany w pociągu. W sumie nie licząc samolotu i statku zaliczyłam wszystkie możliwe środki komunikacji w kontekście poznawania potencjalnego partnera.

  Pierwsza akcja z komunikacji zdarzyła mi się jeszcze w gimnazjum. Ja dumne 14 lat, Zbyszek 18. Przepaść wieku i wzrostu- sięgałam mu poniżej ramienia. Poznaliśmy się w autobusie. Mało higienicznie, mało miejsca i Zbyszek musiał usiąść obok mnie. Szczegółów nie pamiętam. Trochę razem byliśmy jakoś od finału WOŚPa, który organizowałam do wiosny. Sukces!

  Kolejna mocna historia zdarzyła się na trasie Olsztyn – Katowice o 5 rano. Pan koło 60 rż. Historia obleśna. Szukał modelki do aktów, bo był domniemanym fotografem, i tu na potwierdzenie pokazywał skórzaną aktówkę. No dramat. Dziewczyny, jeśli koleś sugeruje, że chce Was obfotografować w łanach zbóż ,tylko musicie mu pokazać biust i usiąść na kolanku od razu dzwońcie na policję.

  Kolejna historia, to czas mojej najdłuższej miłości. Poznałam go jadąc na stopa. I tu znów, mało świeża, zmęczona i wymięta. Mój luby jechał groszkowym Peugeotem, w ustach miał lizaka, przy uchu kultowy model Nokii. Typ wikinga na motocyklu. Po pierwszym spotkaniu wspominałam go raczej z rozbawieniem. Później wpadłam jak śliwka w kompot… Dawne dzieje.

  Tych historii było więcej ale nie piszę konkurencji dla Mickiewicza. Najświeższa opowieść …Sytuacja cudowna. Ja zmęczona i wymięta, on przystojny i tajemniczy. Mnie boli kość ogonowa od pozycji embrionalnej wymuszonej moją torbą pod stopami, on z cudownie sexownym głosem, którym jakimś cudem operował do słuchawki tak cicho i szybko, że nic nie zrozumiałam, ale najwyraźniej go rozumiano.

  Pełen romantyzm. Ja, On i setki osób w metalowej puszce sunącej na trasie Olsztyn Główny- Gdynia Główna. Z nudów postanowiłam zabawić się w grę z teatru- tak długo obserwuję aż ściągnę wzrokiem. Skubany przetrwał bez jednej wpadki. Stwierdziłam nawet, że moja cudowna intuicja mnie zawiodła. Przyłapałam go dosłownie 3 razy na zerkaniu w moją stroną, w tym jedno porozumiewawcze spojrzenie i wymiana uśmiechów na samym początku podróży. No nic w granicy błędu statystycznego. Dojeżdżamy do Gdańska. Obiekt westchnień wstaje i zbiera się do wyjścia. Dziękuje mi, tym swoim głosem, za wspólna podróż i uśmiech. W ostatniej chwili pochyla się nade mną i prosi żebym zapisała jego numer. No! Dzień uratowany!

  Byliśmy nawet na randce. No i tyle by było z tej znajomości. Ale nie powiem. Ciekawa historia do portfolio.

Kiedyś opiszę wam te najbardziej żenujące randki… To będzie temat!

A Wy sądzicie, że miłość z trasy może się udać? A może macie równie dziwne opowieści? Podzielcie się, niech mi nie będzie smutno.

czwartek, 19 listopada 2015

TO pytanie

Chyba pierwsze pytanie jakie świadomie zadajemy. Jedno z tych najczęściej powtarzanych w życiu. Z jednej strony najprostsze, najbardziej podstawowe. Natomiast z drugiej, to na które najtrudniej odpowiedzieć.

Jest największą bronią dzieci. Ich najbardziej skutecznym narzędziem by zrozumieć świat. Sama niejednokrotnie odpowiadałam na pytania : Dlaczego trawa jest zielona? Dlaczego pies hauczy? Dlaczego nie mogę iść na górę? Dlaczego…

Na początku to pytanie pozwala poznać pewne prawdy ogólne. Dopasować się do oczekiwań, norm i zasad panujących w naszym otoczeniu. Z czasem zaczyna być utrapieniem. Coraz częściej zaczynamy zadawać je nie innym, lecz sobie. Coraz więcej oczekujemy od siebie. Wsłuchujemy się we własne myśli.

Wraz z wiekiem zaczynamy postrzegać osoby wciąż zadające to pytanie jako ciekawskie i męczące. Przylepia się im łatki dziecinnych, naiwnych, irytujących, męczących i niemiłych. Właściwie włączamy system obronny wobec takich osób. Bo za dużo chcą wiedzieć!

Może to to, a może raczej tak powszechny brak refleksji? Coraz częściej obserwuję bardzo dosadne akcentowanie własnego zdania, jednak jeśli zaczniesz dociekać dlaczego ta osoba tak myśli trafisz na ścianę. Bo często są to puste frazesy zasłyszane gdzieś od znajomych lub przeczytane w intrenecie. Ładnie brzmią, tak inteligentnie. Niestety rzadko niosą za sobą faktyczne przemyślenia i argumenty.

Jestem uważana za osobę ciekawską ponieważ się przysłuchuję, czasem wyjdzie ile faktycznie słyszę i ile dociera. Często pytanie DLACZEGO zadaję nie tylko sobie, lecz też innym. Jeśli zapytasz mnie o zdanie to odpowiem prosto i składnie. Bez upiększaczy. Jeśli jest to sprawa, którą przemyślałam będę miała masę argumentów- prawdopodobnie sensownych i związanych z tematem.

Dziś zostałam zapytana czy kiedykolwiek się waham. Oczywiście. Ale są rzeczy jakich jestem pewna. I tu daję sobie prawo do zmiany zdania pod wpływem argumentów jakie zostaną użyte. Ale są też rzeczy jakich nie mogę być pewna i nie dam sobie ręki uciąć. Nie znam całej sprawy, lub uważam, że nie mam wystarczającej ilości informacji na dany temat by móc się konkretnie wypowiedzieć.

A pytanie dlaczego jest moim ulubionym, bo najprostszym. Lubię też bardzo proste odpowiedzi.
Jaki jest Twój ulubiony kształt?- Mój.
Jakie jest rozwiązanie? – Właściwe.
Dlaczego chcesz się ze mną umówić na kawę?- Bo jestem Ciebie ciekawa.
Dlaczego wciąż się uśmiechasz?- Bo lubię.
Dlaczego zawsze widzisz pozytywy?- Bo nic innego nie jest warte mojej dłuższej uwagi.
Dlaczego poświęcasz mi tyle czasu? – Bo Cię kocham.


Tak po prostu. Tylko wciąż nie wiem dlaczego ludziom tak trudno zdobyć się na tak proste rzeczy. 

poniedziałek, 16 listopada 2015

Thomas Stewart i jego apel profesjonalisty

  Kolejny raz tematu do wynurzeń dostarczyły mi internetowe newsy. Ten konkretny jest apelem, do którego mogę się całym sercem  przyłączyć. I mimo, że moja kariera fotografa ślubnego (czy dla jasności drugiego operatora) jest zawieszona, to sądzę, że im więcej osób przeczyta i zastosuje się do próśb tym lepiej.
Thomas Stewart Photography

  Apel napisał na swoim FB fotograf z Australii (swoją drogą jego zdjęcia są po prostu cudowne!). Thomas Stewart, bo o nim mowa, wrzucił na swoją ścianę zdjęcie wraz z apelem do przyszłych małżonków organizujących sobie właśnie wesele. Zdjęcie załączyłam, więc widzicie co w nim nie gra. Niestety z doświadczenia wiem, że tak wygląda to w rzeczywistości.
  Thomas ładnie tłumaczy przyszłym Młodym dlaczego warto wprowadzić pewne zasady na czas ceremonii.  Podaje 4 mocne argumenty.

  Po pierwsze amatorzy fotografii nie mają pojęcia o specyfice pracy i niejednokrotnie wchodzą profesjonaliście w drogę, niestety najczęściej rujnując fantastyczny kadr.
 Po drugie Młodzi mogą po prostu przegapić nie jeden ważny moment jednej z najbardziej podniosłych ceremonii w życiu rozproszeni aparatami na swej drodze.
  Po trzecie raczej nie da się zrobić dobrego zdjęcia wychylając się „ukradkiem” z nawy, szczególnie przy słabych warunkach oświetleniowych.
  I po czwarte ludzie zaproszeni na ślub są osobami ważnymi dla Państwa Młodych, a ci raczej chcieliby widzieć w tym podniosłym momencie twarze przyjaciół i rodziny, a nie ich telefony!

 Thomas w apelu mówił o osobach używających wszelkiego rodzaju aparatów: iPhonów, Smartphonów czy klasycznych aparatów. I miał absolutną rację. Jako fotograf ślubny przepracowałam półtora sezonu. Obfotografowałam blisko 20 wesel (jeśli przesadzam, daj znać Justyna ;) ). I nic, ale to nic, nie rujnowało idealnych ujęć tak dokładnie jak kuzynka z iPhonem, czy wujek Zdzisiek z nową lustrzanką. Niejednokrotnie musiałyśmy z Szefową przepychać się z gośćmi przy ołtarzu podczas przysięgi. Nie zliczę ile razy miałam prześwietlony kadr bo wujaszek miał za ciemne zdjęcia i odpalił flesza prosto w moją twarz, nie mówię ile razy miałam przez to mroczki przed oczami.

  Mój osobisty apel jest nie tylko do Młodych ale też gości. 

   Jeśli jest na imprezie profesjonalista nie rób mu konkurencji.
  Jeśli jako Państwo Młodzi obawiacie się czy wasz fotograf nie zaliczy tzw. fuckup’u  po prostu znajdźcie takiego, który ma usługę drugiego operatora ( jak np. Justyna).
  Jeśli jesteście gośćmi po prostu nimi pozostańcie i bawcie się najlepiej jak potraficie- to zaowocuje świetnymi ujęciami.
  I ostatni bardzo personalny punkt… Nie podchodźcie do nas fotografów i nie udowadniajcie, że „teraz to takie aparaty, że same robią zdjęcia”. I oczywiście na pewno znajdą się osoby o innym zdaniu, ale jest to mało kulturalne. Deprecjonowanie czyjejś ciężkiej pracy i lat spędzonych na szlifowaniu umiejętności jednym zdaniem jest słabe.  


  Trzymajmy się tych złotych rad i My (fotograficy) i Wy (goście), niech reportaże ślubne będą jeszcze piękniejsze i wszyscy mają z tych uroczystości same dobre wspomnienia. Tego NAM życzę! 

niedziela, 8 listopada 2015

5 cech mężczyzny idealnego... według mnie

  Ostatnio w sieci dużą popularnością cieszył się filmik jednej pani. Tematem jej wypowiedzi był „ideał mężczyzny”. Pani podzieliła się ze swoimi odbiorcami dość brutalnie brzmiącymi argumentami na temat tego, że facet powinien być a)starszy, b) bardziej inteligentny, c) posiadać dużo bardziej zasobne konto. No cóż. Każdemu według potrzeb.

  Ogólnie ujęcie całego problemu w ten sposób nabrało bardzo pustego wymiaru. Warto zaznaczyć, że autorka jest osobą bardzo zdecydowaną i może po prostu taki ma styl wysławiania. Jednak pod wpływem emocji jakie wywołał u mnie ten filmik postanowiłam napisać post o podobnej tematyce.
Zaznaczę tylko, że nie mam typu idealnego. Znam tylko pewien zestaw cech jakie pociągają mnie w mężczyznach. A ten idealny będzie po prostu MÓJ. A oto cechy jakie wywołują u mnie dreszczyk emocji:
  1. Inteligencja- bo jest strasznie sexi. Nie ma nic fajniejszego niż partner do dyskusji na poziomie. A jeśli prócz swojego zdania jest w stanie poprzeć rozumowanie składnymi argumentami to… no to już miękną kolana.
  2.  Kultura osobista- niby nic odkrywczego ale jednak ma znaczenie.
  3. Męskość- i tu mam na myśli pewną pewność siebie, zdecydowanie i szacunek do kobiet. Dla mnie prawdziwy mężczyzna to człowiek mający duży szacunek do swojej matki, siostry, kobiety. I znów mam gęsią skórkę widząc faceta, który bez skrępowania okazuje uczucia swoim kobietom. Bo bardzo chciałabym, żeby mój wybranek traktował w taki sposób też mnie.
  4. Zarost- mam do tego straszną słabość. Niby nic i niby bez tego się obędę. Jednak od kiedy zaczęłam kumać o co chodzi w sprawach damsko-męskich jakoś zawsze ciągnęło mnie do brodaczy. Poza tym, drogie panie… nawet nie wiecie ile taka broda może dać radości.
  5. Wiek- i tu niestety- mój facet MUSI być ode mnie starszy. Jak już się przekonałam, niestety 1-5 lat to nie jest ta różnica. Z wiekiem zmienia mi się granica górna. 8 lat temu było to 7 lat. W między czasie ta linia się trochę rozciągnęła. Owszem raczej nie wchodzi w grę wiek mojego Taty. Ale takie 15 lat różnicy jest do zaakceptowania. Czynnikiem decydującym w tym miejscu jest to czy jesteśmy na podobnym etapie życia i mamy od niego podobne oczekiwania.
  Na temat różnicy wieku między partnerami zrobiono masę badań. Ogólne podsumowanie jest takie, że kobiety potrzebują starszych mężczyzn. Wynika to z tego, że faceci wolniej dorastają emocjonalnie i na dobrą sprawę są w stanie zaspokoić potrzeby kobiety (dom, dziecko, utrzymanie, stałość) dopiero jak się wyszaleją. Natomiast, co ciekawe, w przypadku samców sytuacja ma się tak, że do 30 lat gustują w rówieśniczkach, a powyżej zaczynają cieplej myśleć o paniach w przedziale między 20-30 rż. Wynika to z tego, że mają oni zakodowany program rozmnażanie, a jakby nie patrzył, powyższy przedział wiekowy to ten najbardziej zdolny do reprodukcji. Jak widać natura jest genialna w swej prostocie…


Moje miłe jeśli macie inne cechy warte uwagi zapraszam do komentowania. Może coś pominęłam?

P.s. Może powinno być więcej pieprzu, ale... pewne rzeczy niech zostaną tajemnicą ;) 

wtorek, 3 listopada 2015

O znajomych hubach i trudnym słowie NIE

Bycie twórcą w obecnych czasach jest bardzo popularne. Osobiście zaliczałam się do tej kategorii od kiedy pamiętam. Jeszcze za dzieciaka sprzedawałam swoje rysunki dzięki genialnej kampanii marketingowej mojej Mamy. Później przyszedł czas na biżuterię, wizaż, copywriting i fotografię. Może nie jestem rekinem w tym stawie, ale jakąś płoteczką przyczajoną z boku w celach obserwacyjnych już tak. Widzę jak zmienia się rynek, jak cudownie rozkwita świat. Fantastycznie! Jednak…


Hubą być

Niestety widzę też jak ludzie kochają wykorzystywać tych bardziej samodzielnych. Jest to temat bardzo kontrowersyjny. Bo mamy tu zdecydowanie dwa fronty. Przedstawicieli wykorzystujących i wykorzystywanych. Jedni mają święty argument „przecież po znajomości, i tak cię nic to nie kosztuje”, drudzy muszą się jeszcze nauczyć, że jednak wszystko ma swoją cenę.

Strasznie wkurza mnie podejście roszczeniowe, bo skoro się znamy to rabacik obowiązkowy… ba! Najlepiej za friko, przecież powtórzę koleżankom jak fajnie mi foty strzeliłaś. Sama nadziałam się na podobnych znajomych niestety nie raz, ani dwa. Bo przecież nic to mnie nie kosztowało. Godziny przez PS-em żeby panna wyglądała jak z obrazka, organizacja sesji czy nawet zużycie sprzętu…Faktycznie nic takiego.

Strzel sobie w stopę

Jest to niestety bardzo powszechne zjawisko. Śmiem twierdzić, że tak zwani „znajomi” wykończyli nie jeden dobrze zapowiadający się biznes. I nie będę tu wchodzić w roztrząsanie kto i w jakim stylu wymusza na twórcach „rabaciki” bo to bez sensu.

Ja wiem, że fajnie jest tak z gestem komuś sprezentować swoje dobra, ale biznes się od tego nie rozkręci… no chyba, że dajecie do przetestowania znanej blogerce swój produkt, a ona go chwali. Wtedy proszę! Proszę bardzo. Ale to już się nazwa reklama i możesz to sobie wrzucić w koszty. Rozdając swój talent i ciężko nabyte umiejętności za darmo sam deprecjonujesz ich wartość, plus niestety przyzwyczajasz ludzi do tzw. darmoszki. Bo skoro raz dałeś to kolejny tez Cię nie zbawi.

Szanuj się
Najważniejsze jest nauczyć się szanować siebie i własną pracę. I w konsekwencji tego zacząć mówić NIE. Wiem, że większość uważa to za brzydkie słowo zupełnie nie pasujące do budowania relacji między ludzkich. Ale uwierzcie, można je mówić z klasą.

Każda, nawet najbardziej wytrwała huba wymięknie jeśli spokojnie wytłumaczysz jej, że niestety nie. Bardzo chętnie, jednak szanujesz siebie i swoich klientów i chcesz świadczyć usługi na jak najwyższym poziomie, a niestety nie jest to możliwe za friko. Masz pewną markę i musisz o nią dbać. I tu argumenty nie są tak ważne jak spokój i przekonanie jakie sobą zaprezentujesz. Dlatego uwierz, że jesteś wart tej kasy nawet od rodziny i egzekwuj. 

Na deser

Moją największą hubową wpadką było zorganizowanie znajomej dekoracji ślubnych, zrobienie jej wizażu i reportażu ślubnego, obrobienie zdjęć na cito i dostanie… okrągłych 100 polskich złotych…. Nie powtarzajcie tego w domu!


Jeśli miałeś podobne wpadki… podziel się- niech mi nie będzie smutno.

czwartek, 22 października 2015

Krótka historia o zwrotnej informacji

Sformułowania informacja zwrotna, czy strefa komfortu włączają we mnie tryb „puke of rainbow”.   I nie dlatego, że są bez sensu, ale raczej w związku z tym, że wszyscy wycierają sobie nimi twarze. Bo istnieje grupa ludzi sądzących, że wystarczy tylko użyć kilku słów na czasie i można pławić się w swej epickości… Tak serio, to już lepiej odkurzcie słowniki i nauczcie się paru zwrotów brzmiących profesjonalnie i tajemniczo- zdecydowanie lepszy efekt. (Takie moje info zwrotne dla co niektórych ;) ).


Postanowiłam napisać o informacji zwrotnej w bardziej przystępny sposób. To właśnie ona stoi za tym, że tak szybko się uczymy. Osobiście  odkryłam ją długo przed tym jak stała się modna. Milion lat temu Profesor Frieske zaczepił mnie po drugim roku  „Zuzia, a Ty to się szalenie szybko uczysz. Obserwowałem Cię cały rok! Jesteś moim ulubionym obiektem badawczym. Na pierwszych zajęciach na mnie nawrzeszczałaś, a teraz widać, że masz własne zdanie, ale wolisz je zachować dla siebie!” Dowodem prawdziwości tych słów było to, że zachowałam dla siebie również „Ale na pierwszych zajęciach z Profesorem byłam na piwie!” (Później jakaś dobra dusza uświadomiła mi, że Profesor dosłyszał jeden z moich błyskotliwych komentarzy rzucony podczas pierwszych zajęć na których łaskawie się pojawiłam.)

Pisząc o informacji zwrotnej mam na myśli sensowny, konstruktywny (nie mylić z miły), przemyślany komunikat, a nie krytykanctwo. Nie chodzi też o kolesiostwo i wzajemne poklepywanie się po plecach. Tylko krytyczne komunikaty dotyczące Twojej osoby dadzą Ci bodziec do zmian we właściwym kierunku. Co Ci po tym, że mama powiedziała, że pięknie śpiewasz, skoro świat będzie to widział inaczej?

Ja wiem, że ciężko jest przełknąć gorzką prawdę. Nie, nie jesteś alfą i omegą, a prawdopodobieństwo, że Twój pomysł, wykonanie czy co innego nie są od początku cudowną metaforą ideału, jest bardzo wysokie. Dlatego warto się z tym pogodzić i słuchać innych. Jakkolwiek sobie tego nie osłodzisz  i tak będzie bolało. Twoje ego będzie krwawić, otrzesz morze łez, ale… będziesz najlepszą wersją siebie!

Można sobie trochę oswoić zderzenie z rzeczywistością otaczając się cholernie szczerymi ludźmi. Ja tak zrobiłam i mam się dobrze, teraz wypływam na szersze wody. Mam swoich edytorów, którzy zawsze mi szepną, że spierdzieliłam odmianę jakiegoś wyrazu, lub walnęłam ortograf. Jeśli jesteś pewien, że krytykująca Cię osoba nie usiłuje Cię zgnoić dla sportu łatwiej jest przyjąć na klatę krytykę.

Swoją drogą z tego miejsca pragnę pozdrowić pewną Panią, która na fajnym szkoleniu postanowiła wyszydzić troszkę swoją koleżankę, najwidoczniej z pracy, wyśmiewając jej brak wiedzy mimo, że w jej przekonaniu wszystko to ofiara powinna wiedzieć! Seriosly?! Na kilka chwil myślałam, że cofnęłam się do liceum.


Podsumowując. Informacja zwrotna to fajna sprawa, i gdyby jej przyjmowanie miało wpływ na kondycję tyłeczka, to mój byłby twardszy od Chodakowskiej! Tego również Wam życzę.

wtorek, 20 października 2015

Uśmiechnij się głupcze!

   Uśmiech jaki jest każdy widzi. Pozwala nam on wyrażać pozytywne emocje, zaufanie, uwagę i nastawienie do naszego odbiorcy. Nasze twarze i to co na nich znajdą inne osoby najbardziej wpływają na to jak jesteśmy odbierani. Najciekawsze jest to jak uwarunkowania kulturowe mogą wpłynąć na odbiór tak niewinnego grymasu. W końcu skądś musiało się wziąć powiedzenie „śmieje się jak głupi do sera”.


  Przeprowadzono badania na temat społecznej interpretacji uśmiechu. Wykazały one, że postrzeganie inteligencji osób uśmiechających się w jest zależne od profilu kulturowego zbiorowości. Społeczeństwa indywidualistyczne widzą w osobach uśmiechniętych pewność siebie, inteligencję i skupienie na sukcesie.  Przecież mamy kultowy Hollywood smile- imponujący garnitur starannie uformowanych i wypolerowanych przez najlepszych specjalistów koronek. Myśląc o tym mam w głowie boskiego Kena powalającego samice swym lśniącym uśmiechem (to charakterystyczne „ding!”).

  Zupełną odwrotność interpretacji prezentują kultury kolektywistyczne, które są również mniej asertywne. W tych społecznościach ( i tak Polska też należy do nich, tak samo jak Rosja czy Norwegia) uśmiechnięte osoby są odbierane jako mniej inteligentne, mniej zaradne, nie godne zaufania, niepoważne. Nie tylko u nas możemy spotkać powiedzonka wmawiające wszystkim, że tylko głupcy się śmieją. Ciekawostka:  w pewnym przewodniku po Polsce z 2008 roku kilkakrotnie autorzy wspomnieli o tym, że nad Wisłą możesz zostać odebrany jako niezbyt tęga umysłowo jednostka jeśli masz w zwyczaju dużo się uśmiechać.

  Zastanawiasz się pewnie po co właściwie na ten temat piszę. Otóż sama często zderzam się z naszym klasycznym osądem na temat pogodnych ludzi. W związku z moim dość radosnym usposobieniem stale jestem szufladkowana do zbioru głąbów i niezbyt ogarniętych życiowo sierot. Wciąż świetnie się bawię obserwując wachlarz emocji na twarzy osób, do których dopiero dotarło, że nie tyle jestem przygłupia, co wręcz cholernie inteligentna. Dobry temat na wystawę fotograficzną.

    Tak na osłodę przytoczę Ci kilka faktów dotyczących postrzegania osób uśmiechnięty pod kątem ich atrakcyjności. Otóż w tym przypadku cały świat działa tak samo. Roześmiana, ale średnio atrakcyjna kobieta zbiera wyższe noty niż smutna modelka prosto z pokazu VS. Bardziej działają na naszą wyobraźnie osoby pogodne. Także, tego- uśmiech jest SEXI!

   Swoją drogą zdecydowanie bardziej pasuje mi opcja przygłupiej  Moniki Bellucci polskich chodników, niż statecznej intelektualistki bez iskry życia.


A Ty wybierz sobie sam.

środa, 14 października 2015

3 kroki

W życiu są trzy etapy przez które większość z nas przejdzie lub przeszła. Pierwszy jest ten czas gdy mamy dom rodzinny i to jest to miejsce, do którego wracamy z ulgą. Drugi to czas gdzie nigdzie nie jesteśmy tak naprawdę u siebie. A trzeci to etap gdy znajdujemy swój DOM.  Pewnie część osób pomija etap nr. 2. Ale nie ja. Ja go właśnie zaliczam.
Internet- z jednej strony piękny, z drugiej ciągnie kiczem na odległość :)

Dziwnie jest wracać do rodzinnego domu i nie czuć się już u siebie. Straszne jest uczucie samotności gdy siedzisz w swoim mikrym mieszkanku i wiesz, że nie masz za bardzo jeszcze z kim wyjść na piwo, do kina czy na zakupy. Pogłębia się to kiedy dni są coraz krótsze, coraz więcej czasu spędzam sama i zatracam się w pracy byleby nie myśleć o tym. Uciekam od przygnębienia w drobne przyjemności. Wiję sobie jak najbardziej komfortowe gniazdko. Co miesiąc przynoszę jakiś nowy drobiazg dla domu, nie tylko przydatny ale koniecznie ładny. Staram się otaczać nowymi ludźmi, chodzę na studia, szkolenia i inne warsztaty. Powoli znajduję ludzi, którzy widzą świat podobnie. I to jest dobre.
Czasem pogrążam się w ponurych myślach i ciągną mnie propozycje przyjaciół by wrócić do „domu”. Ale to nie jest ten czas. Teraz jest czas wyzwań. Czas stawiania sobie celów. Czas podboju świata… w końcu Królewna jest tylko jedna.

Najbardziej pociesza mnie takie głębokie wewnętrzne przeczucie, że gdzieś tam za pewną ilość czasu odnajdę ten etap 3. I będę wtedy zapewne kimś zupełnie innym niż teraz, a jednak wciąż takim samym. Już się zmieniam. Wciąż słyszę komentarze, że wyczuwa się ode mnie spokój i równowagę- a to moi mili dopiero początek. Bo wiem, że gdzieś tam jest moje miejsce na ziemi gdzie będę Królową, gdzie wszystko się w końcu ułoży. Codziennie zasypiam z tą myślą w głowie.

poniedziałek, 12 października 2015

27 celów na 27 urodziny

Jak to powiedział pewien mędrzec : Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia. Dlatego też moja urodzinowa lista będzie dotyczyła celów nie marzeń. Podobno według bliskich mi osób jestem ucieleśnieniem pozytywnego chaosu. Dlatego warto te 27 pozycji spisać. I działać zgodnie z zasadą SMART. Więc muszę jeszcze wyznaczyć ramy czasowe… co powiecie na 30te urodziny?


Może dzięki publicznej deklaracji będę się czuła bardziej zobowiązana. Na pewno jakiś psycholog zrobił badania na ten temat. Mogę się założyć. ( Później sprawdzę. )
1.       Wziąć udział w zorganizowanym biegu.
2.       Wystartować w sprincie Iron Man.
3.       Wystartować w mistrzostwach autostopowych.
4.       Nauczyć się pływać kraulem.
5.       Skończyć mgr-kę.
6.       Być bardziej zorganizowaną.
7.       Stworzyć własną dobrze prosperującą firmę.
8.       Być bardziej systematyczną.
9.       Nauczyć się jeździć na desce.
10.   Przebiec półmaraton.
11.   Usamodzielnić się w 100% (łącznie z mieszkaniem).
12.   Najlepiej kupić dom/działkę.
13.   Przygarnąć zwierzaka.
14.   Kupić samochód.
15.   Nauczyć się płynnie operować angielskim.
16.   Nauczyć się płynnie operować niemieckim.
17.   Zrobić kategorię A.
18.   Osiągnąć wysoką pozycję zawodową.
19.   Zobaczyć porządną zorzę polarną.
20.   Przejechać 5 tysięcy km na rowerze w ciągu roku.
21.   Dojechać tam i z powrotem na Hel.
22.   Zostać morsem.
23.   Pójść na kawę z 10 inspirującymi osobami.
24.   Napisać zajebistą pracę magisterską.
25.   Stać się specjalistą w jakiejś dziedzinie.
26.   Pozostać pozytywnym świrem.
27.   Zakochać się.
Niektóre punkty mogłabym rozwinąć, ale zrobię to jak zacznę je odhaczać. Reszta jest oczywista ;).

A osobiście sobie życzę żeby ten dzień, mimo, że historycznie dość tragiczny, był cudowny!

sobota, 10 października 2015

Dramat!

    Dziś podczas rozmowy jedna z bliższych mi kobiet powiedziała:
„Olga ja mężczyzn w ogóle nie rozumiem! Oni są tak prości, że zawsze szukam tego drugiego dna!”
Źródło:internet.

   No i sorry bejb, ale to jest cała prawda w komunikacji kobieta-mężczyzna. Jako kobieta przeszłam przez wiele rozmów z innymi samicami. Często skręcają one w stronę tworzenia całej sytuacji już na poziomie projekcji „Ja tam pójdę w takim i takim stroju, i zrobię to i to, żeby on nie wiedział, ale chciał/zrobił/był”. Jeśli jesteś facetem nie skumasz, jeśli kobietą… sama wiesz J.
   Czasem też mam taki dzień, że projektuje sobie takie sytuacje. Najczęściej kiedy jestem na kogoś strasznie wkurzona. Wiecie taki Mordor emocjonalny. Jednak na co dzień musiałam wypracować sobie bardzo prosty język komunikacji. Myślę prostolinijnie jak dziecko. Dlatego zazwyczaj jeśli mówię, że tak i tak sądzę to tak właśnie jest, jeśli nie jestem tego pewna to, to właśnie Ci powiem, a jeśli mówię Ci, że jestem Ciebie ciekawa i dlatego zapraszam na kawę to absolutnie o to jedynie mi chodzi. Serio.
   Ale wracając do tematu. Kobietki kochane, niestety to oklepane stwierdzenie, ze faceci są prości, jest prawdziwe. I uwaga, są prości nie prostaccy. Nie myślą tylko i wyłącznie przyrodzeniem. Naprawdę, jeśli pozwolisz sobie pogadać z samcem w taki zwykły sposób, tak zwyczajnie żeby go poznać to możesz się całkiem miło zaskoczyć tym jak się ta rozmowa potoczy.

   Więc znów nawiązując do Carrie Bradshaw. Jeśli masz problem z komunikacją z facetami w swoim otoczeniu to mogę się założyć, że właśnie doszukujesz się w ich słowach i czynach więcej niż faktycznie tam jest. Więc zastanów się nad tym Kochanie i może sprawdź co się stanie jak wyłączysz ten cholerny filtr. Polecam J

wtorek, 6 października 2015

Wampiryzm energetyczny

   Wampiryzm energetyczny to bardzo powszechne zjawisko. Jak łatwo zgadnąć polega ono na wysysaniu z innych pozytywnej energii. Wampir najczęściej przysysa się do jednostek o miękkim sercu, mającym w zwyczaju pomagać innym. Dzieje się to za sprawą zajęcia uwagi ofiary wyłącznie problemami (mniejszymi bądź większymi) wampira.  Problem jest poważny, ponieważ zbyt łatwowierna ofiara może stracić  w wyniku takich kontaktów pozytywne podejście do świata, zaraża się i przechodzi na stronę wampirycznych zombie.
Źródło: Internet

   Jak dla mnie wampiry energetyczne wzięły się z tego, że ludzie są strasznymi egoistami. Są tak strasznie skupieni na sobie, że potrafią wyolbrzymić własne problemy do rozmiarów prywatnej apokalipsy i zatruwać tym tematem życie tych ciepłych jednostek.

    I tu żeby było jasne. Nie mam nic przeciwko  dwóm godzinom z przyjacielem w celu wylania kilku łez nad jakimś tematem. Jednak później należy działać, albo się zamknąć. Bo to się nie godzi tak komuś smęcić nad uchem. No może czasem dla relaksu jednak można wrócić do wiecznie wałkowanego tematu ex. Ale to tylko i wyłącznie w ramach rozrywki i ew. skomentowania najnowszych danych w tej sprawie.

   Złe jest jak celowo wyolbrzymiasz temat byleby znaleźć publikę i poklask. Żeby ludzie mówili jaki jesteś dzielny, że dajesz sobie radę w takim piekle. Złe jest jak nakręcasz kogoś tak intensywnie, że zaczyna się Tobą przejmować bardziej niż sobą. Złe jest kiedy sprawiasz, że ktoś zaczyna żyć Twoim życiem, i to tylko po to żebyś poczuł się ważny. Złe jest jak domagasz się wciąż więcej uwagi. A najbardziej złe jest to, że mimo czyiś starań masz wszystko w dupie i nie robisz absolutnie nic by sytuację zmienić tylko delektujesz się kolejnym życiowym niepowodzeniem. Bo po co to zmieniać kiedy wszyscy nad Tobą wzdychają.

  
  I tu moja rada dla ofiar. Dajcie na luz. Odpuśćcie. Bo i tak nic nie poradzicie. Tylko się wydrenujecie. Możecie się odciąć (łatwiejsza opcja), lub pójść na całość i szczerze mówić co się myśli. Jak Ci ktoś zaczyna biadolić zapytaj otwarcie „Mam Cię pocieszać czy mówić co myślę?”. 
    
   Uwierzcie mi – działa. Polecam!

czwartek, 1 października 2015

Kobieta idealna

   To zdecydowanie nie ja. Jakbym miała wypisać listę moich wad nocy by nie starczyło. Serio! Wczorajsza literówka w tytule to potwierdza. Jednak prawdą jest również to, że bardzo się staram być najlepszą wersją siebie. Bo jak mi dziś powiedział kumpel..." było by nudno jakby wszyscy byli tacy sami".


   Tak od jakiś 2 lat wkładam masę energii i zapału w tę wersję. I jakoś cały czas mam poczucie, że mi nie idzie, że jest coś co mogłabym zrobić lepiej.  I dziś w końcu doszłam do tego co schrzaniłam.
   
   Jak do tego doszło? Po prostu dałam dupy w pewnym ważnym dla mnie temacie. Z jednej strony osiągnęłam pewien cel, z drugiej jednak przez nieuwagę, przekonanie, że ta druga osoba słyszała o czym mówię , czy nie wiem co… nie przekazałam jednej informacji. I może gdybym ją przekazała nie osiągnęłabym tego celu, może jednak tak. Nigdy się tego nie dowiem. Tak czy inaczej teraz problem mają inni. Więc teraz zamiast być z siebie dumną i oblewać swój mały sukces mam wyrzuty sumienia. Bo zwyczajnie, jak człowiek, popełniłam błąd.

   Właśnie ta sytuacja uświadomiła mi jak bardzo się tego boję. I przez ten lęk podświadomie sabotuje wiele z moich działań. Bo w końcu tylko nic nie robiąc nie popełniasz błędów. Tak więc zwlekałam 6 lat z wyprowadzeniem się z domu bo bałam się, że znów wrócę z podwiniętym ogonem. Wszystko co jest bardziej ambitne i wymaga wysiłku  w pewnym momencie wyhamowuję tylko po to żeby móc powiedzieć na koniec jeśli mi nie wyjdzie, że jednak się do tego nie przyłożyłam i nic dziwnego. Trochę chaotycznie to tłumaczę, ale mam nadzieję, że rozumiecie.


   Sedno jest takie, że w końcu wiem co muszę zrobić by zrealizować swoje marzenia i plany. Wystarczy że popracuję nad swoim lękiem, oswoję go. Bo w sumie ok, dałam dziś ciała, ale się czegoś nauczyłam. W sumie owszem pewnie będzie bardziej bolało jeśli zrobię coś na 100% i mi nie wyjdzie, ale na pewno wygrana będzie bardziej słodka i bardziej prawdopodobna.  I może będzie trudniej, ale w końcu przestanę czuć się jak wydmuszka- pusta i krucha. 

   Tak więc, tego... tipsy w górę i do przodu!

   

środa, 30 września 2015

O tym jak robię sobie dobrze

Moja filozofia życiowa opiera się na radosnym przekonaniu, że należy robić jak najwięcej rzeczy, które sprawiają nam przyjemność. Rzeczywistość sama dba o to żebyśmy mieli pod dostatkiem tych mniej przyjemnych momentów. I możecie mi wierzyć, że jeśli sami nie zadbam o to żeby było mi dobrze, to nikt za mnie tego nie zrobi .
fot. Justyna KB Photography

W ciągu wielu lat wypracowałam sobie to podejście do sprawy.
Oczywiście mam momenty ostrego zachrzanu przetykanego kilkoma godzinami na drzemkę, ale za każdym razem poważnie je odchorowuję. Po takich okresach następuje czas totalnego resetu zwojów. Jaka jest moja recepta na to żeby było mi dobrze? Tak więc:
  1.   Funduję sobie intensywną sesje przytulania i czułości (jak mam do kogo). Straszna przylepa ze mnie.
  2.  (Jak nie mam) odcinam się od świata zewnętrznego na kilka dni i myślę. Taki los.
  3. Odkurzam moje zbiory trylogii Nory Roberts- koniecznie te magiczne, i zanurzam się w oparach romansów. Totalnie odmóżdża i o to chodzi.
  4. Oglądam bajki Disneya. W końcu jestem królewną.
  5.  Kupuję sobie dobrej jakości świeczki, zapachy do kąpieli i namiętnie z nich korzystam. Lubię jak mi pachnie.
  6. Organizuje wieczory piękności. W ruch idą wszelkie mazidła, maseczki, olejki. W końcu jestem kobietą.
  7. Uśmiecham się do przystojnych nieznajomych i jaram jak odpowiedzą. Hyhyhyhy...
  8.  Jem dokładnie to na co mam ochotę (czekolada, lody, piwo) i nie myślę o centymetrach. Czekolada nie zadaje pytań...
  9.  Śpię! Bo kocham spać.


Czasem wystarczy mi odhaczenie tylko kilku pozycji z tej listy. Czasem, jak jest naprawdę źle lecę kompleksowo całość... nawet kilka razy. Bo kto mi zabroni?! Po takiej intensywnej sesji zawsze odzyskuję pion. Działa to na mnie jak formatowanie dysku. Jestem bardziej wydajna, skupiona i mam większą pojemność pamięci. Zdecydowanie polecam!

wtorek, 22 września 2015

RoweLove

  Czyli przydługa historia miłosna o Rudej i rowerze.

  Kilka lat temu pod wpływem rzewnej historii ze starym rowerem w tle postanowiłam kupić Hrabinię Henrykę. (Nie, nie ma tu błędu, to jest nazwa własna). Henia była starą holenderką o ślicznym pastelowo miętowym kolorze, z 3 dumnymi biegami i jako takim hamulcem. Wtedy też zaczęłam jeździć częściej na rowerze. W między czasie, wśród moich najbliższych znajomych rozszalał się przedziwny trend rowerowy. Tak mnie to natchnęło, że zaczęłam pokonywać nawet 2000 km rocznie na Heni.

Henia 2
Kiedy przyszedł czas rozstania z Hrabinią nabyłam kolejny muzealny okaz na Allegro. Henię 2. Stary Scott San Francisko z 21 biegami, malowany w zielono-miętowe ombre. Cudo! Ten styl, szyk i niesamowite możliwości jakie się przede mną otworzyły w związku z tak wielką ilością przerzutek… Oczywiście amortyzatorów brak.

Z Henią 2 jesteśmy do dziś dzień. Miałyśmy okresy kryzysu w związku. Jak również czas pełen rumieńców i spędzonych wspólnie godzin. Ta miłość jest silna lecz podszyta bólem obitych pośladków czy wytrzęsionej na dziurach głowy. Zdarzało mi się wracać z krwiakami na wiadomej części ciała, lub lekko wybitymi palcami od braku amortyzacji kierownicy przy ostrej offroadowej jeździe. Przez pewien czas porzuciłam Hrabinię z różnych powodów. Doszło do tego, że powiedziano mi też, że rower tylko lubię. Cóż… trochę prawda...

Co roku musze się zmuszać by znów wsiąść na Henie i zacząć regularnie jeździć by w końcu czerpać niesamowitą satysfakcję z postępów. Bo widzicie,  osobiście lubię wyzwania, stawianie sobie celów i nie znoszę jak mi grają na ambicji. Także po pierwszej przejażdżce z ITS prawie padłam na twarz po 24km w marcu przy plus 5 stopniach i lekkim lodzie. Kondycja zerowa. Chłopaki skwitowali krótko: ”jak ogarniesz 20km w godzinę możesz wrócić”. W ciągu tygodnia ogarnęłam. I tak już pociągnęłam cały sezon. Ustanawiałam kolejne rekordy, pokonywałam kolejne kilometry. Zaczęłam być sensownym przeciwnikiem dla facetów. I sprawiało mi to dziką radość... Wciąż sprawia.

Znam ludzi, którzy mogą spacerować noga za nogą. Ja wolę szybki marsz. Znam też takich, którzy 80 km zrobią bez przygotowania na raz ale w 6-7 h. Ja bardzo chętnie ale przygotowana i w max 5. Nie lubię się wlec. Jestem niecierpliwa. Lubię czuć satysfakcje patrząc na licznik  wyliczając średni czas przejazdu. Po prostu lubię. I lubię kiedy moi kumple od roweru mówią o mnie w tym kontekście z szacunkiem. Moje 2 ulubione cytaty:  „Ruda ty jesteś jedyną laską, z która można jeździć.” I „Ruda?! Ruda jest robotem, tylko jej powiedz, że czegoś nie zrobi!”


A Wy ? Też lubicie rower, a może macie inny styl jazdy?

wtorek, 8 września 2015

Follow the crowd

...No chyba raczej nie.

  Głupio się przyznać, ale nie znoszę tłumów. Nie czuję się dobrze w masie ludzi… no chyba, że na koncercie, ale i w tym przypadku moją ulubioną miejscówką są ramiona jakiegoś sensownego mężczyzny- oczywiście dla lepszej widoczności.

  Warszawy nie lubię głównie za to, ze w centrum ludzie mijają cię ale w cale nie zauważają. Nie lubię tego uczucia przytłoczenia i strasznej anonimowości. Nie za bardzo jara mnie to, że oni wszyscy gdzieś pędzą i nie mają czasu nawet spojrzeć w niebo.

  Komunikacji miejskiej  nie  znoszę za jeszcze większą masę ludzi z ich słuchawkami na uszach i smartfonami w dłoni. Każdy jak zaczarowany parzy w swój ekran. Nawet pary nie patrzą sobie w oczy tylko sprawdzają status na fejsie. Nie ma opcji by tak jak kiedyś wyłowić wzrokiem jakiegoś przystojniaka tylko po to by posłać mu nieśmiały uśmiech… wiecie jak człowiekowi się poprawia humor po takiej maleńkiej wymianie grymasów? A samoocena?! … No właśnie…

  Nie znoszę w tłumie wielu rzeczy, ale po co to drążyć?

  Ja tam leśna babka jestem… Leśniczówka w końcu- jak to nazywał mnie jeden kumpel.

  Wiecie co za to lubię?

  Lubię iść do sklepu w pidżamie bez poczucia obciachu. Stanąć w kolejce i uciąć sobie pogawędkę ze sprzedawcą i kto się jeszcze nawinie. Uwielbiam poczucie, że jeśli mi nie starczy na Magnuma to dostanę go na „krechę”.

  Lubię iść do pubu bez specjalnej okazji i wiedzieć, że zawsze spotkam tak kogoś z kim będzie można w spokoju wychylić piwko… i nie mówimy tu o barmanie. A jeszcze lepiej jest jak w tym barze jest akurat koncert i pokonanie 20 m od wejścia do lady zajmuje mi godzinę bo tyle osób chce się przywitać.

Bo ja nie lubię tłumów z ich anonimowością, lubię za to społeczności z tym poczuciem tego, że jesteś ważny.  Bo ja cholernie lubię czuć się ważna!

A jak jest z Wami? Faktycznie jestem dziwna, czy może jednak jedna z wielu?

środa, 19 sierpnia 2015

Na opak

   Poniższy post będzie na temat mojej kolejnej dysfunkcji społecznej. Otóż nic, ale to nic… no absolutnie nic nie jest w stanie mnie do czegoś zmusić za pomocą zwrotów : „powinnaś” „miałaś” czy „musisz”… No za Chiny Ludowe! Działają one na mnie jak magiczne zaklęcie. Włącza mi się w głowie taki pstryczek i nawet jeśli osoba przekonująca mówi słusznie, a czynność do jakiej przekonuje wyjdzie mi na dobre to… na złość mamie odmrożę sobie uszy! A co?!

Źródło: Google ;) 

   Już parę osób, które znają mnie lepiej wie o tym. Moja mama zakumała dopiero po 17 latach razem, że jej  „musisz rysować”, „malowałaś dzisiaj?” itd. Miały efekt zupełnie odwrotny. Jak stawia się mnie pod murem to ok zrobię, ale bardzo na siłę.

   Mam kumpla, który po pijaku zwierzył mi się z tego, że uważa tę moją cechę za niesamowitą, bo „jak Rudej powiesz że czegoś nie da rady zrobić, to zrobi to na pewno!”

   I tu chłopina ma całkowitą rację. I żeby nie było, robię to podświadomie. Wszystkie wyświechtane frazesy motywujące tylko rodzą we mnie opór. Najlepszym sposobem na motywację mojej tęgopokrywej osoby jest nabijanie się, podanie w wątpliwość.. po prostu wejście mi na ambicję. Jak chłopaki z Inka Terror Squat w zeszłym roku zabrali mnie w marcu na rower, ledwo przejechałam 25km, a na koniec usłyszałam, że możemy razem jeździć jak zacznę wykręcać 20 km w godzinę. I co? Po tygodniu pękła 20stka w 60minut. Jeździli ze mną od tamtego czasu względnie regularnie szydząc że jestem miętka fryta. Wiecie jak ja trenowałam?! Nawet do pracy zdarzało mi się pojechać kilka razy rowerem 27km w jedną stronę. Powaga!


   I tak mam ze wszystkim. Jak mi ktoś choćby sugeruje, że coś mi się nie uda to stanę na rzęsach, odtańczę rytualny taniec deszczu i zaszantażuje kogo trzeba byle dopiąć swego. Taki mechanizm. 

   Teraz mam nowy temat z cyklu : „nie uda Ci się „ połączyć studia ze wszystkimi aktywnościami w normie i jeszcze całkiem nieźle trzymać średnią. Dalej jest też mój WIELKI CEL. Ale on jest wielki i póki co tajemniczy, dlatego sza. 

Też tak macie? Czy raczej to jakieś spaczenie?

czwartek, 13 sierpnia 2015

Pół żelaznego człowieka...

   Herbalife Iron Man 70.3 w Gdyni to pierwsza impreza Thriathlonowa w Polsce pod znakiem Iron Man. Byłam na obu dniach. I jestem strasznie zajarana.
   Wspaniale było stać na trasie i dopingować tych cudownych ludzi, którzy zmagali się z okrutna temperaturą. Na Świętojańskiej, na znienawidzonym przez wszystkich podbiegu było w sobotę 50 stopni. Mimo to najszybszy sprinter zrobił cały dystans w 1h i 2 min.
W głowie się nie mieści!!
Źródło:internet
   Od dawna słyszałam straszne historie o typowych przypadłościach sportowców. Typu biegacze po kilku kilometrach są wzywani przez dwójeczkę. Ale ludzie, kto z nich ma czas w biegu swego życia dyskretnie zniknąć w krzaczkach? Nikt! Czytałam o krwawiących sutkach i jakoś nie mogłam uwierzyć.. Błąd. W ten weekend widziałam zawodnika robiącego dystans połówki Iron Mana z krwawymi zaciekami na białej koszulce. Inny miał cudowne X jak Miley Cyrus. Pewnie by to śmieszyło gdyby nie skojarzenia z bólem.

   W sobotę stałam na trasie w cieniu i widziałam wykończonych zawodników mających jeszcze z 1,5 km biegu przed sobą. W niedziele obserwowałam już ludzi wbiegających na metę. Cudowna sprawa. Jedni mega szczęśliwi,. Inni wykończeni, jeszcze inni chwiejący się na nogach. Taki dystans, ale też niesamowita frajda… jak mniemam.

   Zapaliłam się strasznie do takiego startu. Zobaczymy.
żródło:Gazetarumska.pl
   Co do samej organizacji. Powiem szczerze, że jestem pod wielkim wrażeniem. Zaczynając od wolontariuszy, którzy swoim niesamowicie pozytywnym podejściem zagrzewali ludzi do walki, a kibiców do kibicowania. Mimo upału stali w czarnych koszulkach i cierpliwie czekali na ostatniego zawodnika. W niedziele moim bohaterem był wolontariusz stojący nieopodal mety. Ostatnie kilkaset metrów przebiegał z zawodnikami, którym potrzeba było wsparcia. Serio, wielki szacun!

   Organizacyjnie? Wszystko pięknie. Kurtyny wodne na trasie, napoje izotoniczne, woda, gąbki do schładzania się, ratownicy w razie w, no wszystko! Nic nie zostało zostawione przypadkowi. Po pływaniu wychodziłeś z wody na miękką matę po której biegnie się do strefy zmian. Wszystko jasne i czytelne. Bajka! Do tego konferansjerami byli ludzie sportu, z ogromna wiedzą oraz szacunkiem dla wszystkich zawodników! Połówki nie ukończył tylko jeden pan grubo po 60-tce. Ale wszyscy czekali na niego na mecie, żeby zgotować mu aplauz. To są dopiero pozytywne emocje!


   I wiecie co? Za każdym razem jak to wspominam myślę sobie że też chcę tak wbiegać na metę ze łzami w oczach! Bo sądzę, że to było by jedno z piękniejszych  wspomnień w moim życiu… Może jednak zacząć trenować? Co Wy na to?